Вашій увазі пропонується уривок великого есе польського журналіста і режисера Єжи Любаха , присвяченого мистецьким гріхам великих кіномитців, як польських, так і зарубіжних, під назвою "Зганьбити своє мистецтво". Текст неоднозначний і суперечливий. Саме тому, на переконання автора, він до цього часу не з'явився друком. На жаль, ми не маємо можливості запропонувати цей текст українською мовою. Колега, котрий обіцяв допомогу у перекладі , отримав термінове замовлення і, судячи з усього, не зможе допомогти з перекладом найближчі три місяці. Відтак пропонуємо текст мовою оригіналу. Дякуємо автору .Jerzy Lubach за надану можливість ознайомитися з уривком. Для тернополян цей текст цікавий ще тим ,що участь у творенні фільму Анджея Вайди "Попіл і діамант" брали уродженці нашого краю - другий режисер Януш Моргенштерн та актор Адольф Хроніцкі.
Moja głęboko niesłuszna jeremiada przeciw bardziej ode mnie utalentowanym, zasłużonym dla kultury światowej filmowcom, których – powodowany niskim uczuciem zawiści - pomawiam o świadomie złe intencje w użytkowaniu ich bezsprzecznych zdolności.
MOTTO:
Jakub Boehme opowiada, że gdy zapytano Szatana: „Dlaczego opuściłeś Raj?”, ten odrzekł: „Ponieważ chciałem stać się autorem”. […] Również Diabeł chciałby stworzyć swoje własne Dzieło. Ale może działać tylko naszymi rękami. Dlatego właśnie artysta i pisarz narażeni są na straszne niebezpieczeństwo: kiedy tylko wezmą do ręki pędzel lub pióro, Diabeł już czeka, […] a najlepsi, w większym stopniu niż pozostali, stają przed pokusą przyjęcia rad tego genialnego Suflera.
Denis de Rougemont - „Udział Diabła”
(fragment dotyczący twórczości Andrzeja Wajdy)
📷 Całe lata przedtem, zanim sam zająłem się profesjonalnie filmem, byłem zwykłym, a może trochę niezwykłym nastoletnim kinomanem, a właściwie kinomaniakiem. Niezwykłym dlatego, że przez cztery lata liceum, w ciągu każdego roku wraz z przyjacielem Gieniem oglądałem wszystkie filmy jakie gościły na peerelowskich ekranach. Umożliwiało nam to notoryczne wagarowanie z lekcji matematyki, fizyki i chemii, których w naszym odczuciu było zdecydowanie za dużo, a ponieważ z kolei dobrych filmów na peerelowskich ekranach dużo nie było, po obejrzeniu w kolejności powszechnej wówczas u polskich widzów hierarchii filmów amerykańskich, angielskich, francuskich i włoskich, chodziliśmy także na czeskie, słowackie, węgierskie, radzieckie, rumuńskie, kubańskie i bułgarskie, nawet enerdowskie, a na koniec – wietnamskie i północnokoreańskie.
📷
Jedyne wiarygodne czasopismo branżowe w PRL, wychodzący w śladowym nakładzie znakomity „Kwartalnik Filmowy”, pod koniec roku publikował niedostępne nigdzie indziej prawdziwe dane frekwencji na wszystkich filmach, gdzie wspomniane dzieła z demoludów miały niekiedy oglądalność rzędu kilku tysięcy widzów, więc z dumą mogę stwierdzić, że to tacy jak my – ja i Gienio - z miłości ku sztuce kinematografii wyrabiali normy na seansach tak wstrząsających dzieł jak kultowy dla nas film polsko-wietnamski „Nie ma powrotu Johnny”o strąconym amerykańskim pilocie bombowca, który palił napalmem pokojowe wioski, a mimo to został serdecznie przyjęty przez biednych Wietnamczyków, co spowodowało przełom w jego spojrzeniu na imperialistyczną brudną wojnę. Całość zrealizowano na mazurskich jeziorach udających deltę Mekongu, główną rolę grał autentyczny amerykański dezerter z US Army Jack Recknitz, a partnerowali mu cudacznie wypowiadający po polsku niewyobrażalnie głupie dialogi Wietnamczycy studiujący w naszym kraju. Reżyserował zaś – Pers, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego... To było kino! Czy ktokolwiek z was widział ten film? Przypuszczam, że wątpie– jak się mówiło u nasz na Kamionku na mojej ukochanej Pradze.
📷 📷
Te cztery lata liceum, podczas których u naszego matematyka a zarazem dyrektora renomowanej warszawskiej szkoły średniej imienia mego ukochanego Boskiego Julka zyskaliśmy sobie miano „przemytników”, bo na marginesie wytężonej edukacji filmowej jakimś cudem „przemycaliśmy się” jednak z klasy do klasy aż do matury, to była prawdziwa akademia filmowa, zwłaszcza że dochodziły do tego seanse w znakomitym kinie „Wiedza” w Pałacu Kultury, gdzie pokazywano także dawniejsze filmy polskie i inne, przeznaczone przez liberalną w istocie peerelowską cenzurę epoki wczesnego Gierka do tak zwanego „wąskiego rozpowszechniania”, poprzedzane zazwyczaj mówionym na żywo wstępem takich tuzów krytyki i znawców kina jak Andrzej Werner, Aleksander Jackiewicz, czy Jerzy Płażyński! Tam właśnie uwiódł mnie Wajda powstałym dekadę wcześniej „Popiołem i diamentem”. Przedtem widziałem tylko – bez szczególnego zachwytu, bo i literackiego pierwowzoru oczerniającego mego umiłowanego Cesarza nie cierpiałem i po dziś dzień nie znoszę - jego „Popioły”wkrótce po ich wejściu na ekran. Poza znakomitą kreacją Napoleona, złowrogiego i obojętnego na wszystko poza sławą boga wojny, stworzoną na ekranie bez jednego słowa (!) przez Janusza Zakrzeńskiego oraz znakomicie sfilmowaną i zgodnie z prawdą historyczną pokazaną szarżą pod Somossierrą nie mogłem w tym dziwacznym i chaotycznym dziele dostrzec więcej walorów. Jeśli zaś idzie o wymowę filmu, to w zupełności podzielam zdanie ekscentrycznego i najbłyskotliwszego krytyka z czasów peerelu Zygmunta Kałużyńskiego, który jako starszy o więcej niż pokolenie i znacznie od mnie doświadczeńszy w rozumieniu PRL dopatrzył się w tym filmie jeszcze jednej warstwy:
„Rok 1965 był momentem, kiedy za kulisami polityki partyjnej formować się poczęła coraz wyraźniej grupa tak zwanych „partyzantów”, nacjonalistyczna frakcja, która w trzy lata później starała się sięgnąć po władzę w trakcie „wydarzeń marcowych”. „Partyzanci”, grając na nutach narodowych, obrali sobie wtedy „Popioły” Wajdy za wyraźny cel ataków. Paradoksalnie, w tym konkretnym wypadku „partyzanci” mieli rację. Jeśli wymową tego filmu miało być – że przypomnę handlowy katalog – „uświadomienie sobie złudy nadziei na odzyskanie niepodległości”, to filmowe „Popioły” wówczas, w roku 1965, były pomyłką. Polacy za swoją przygodę z Napoleonem zapłacili wysoką cenę, ale nie była to cena zapłacona za nic.”
📷 📷
Czy takie podejście do tematu walki o niepodległość Polski z Rosją było tylko „pomyłką” Wajdy? Wtedy nie było to dla mnie takie jasne, bo dopiero stopniowo i wyrywkowo zapoznawałem się z całym dorobkiem Mistrza i znacznie, znacznie później mogłem sobie wyrobić o nim bardziej trzeźwe zdanie.
Podobny jak my zajadły kinoman, wspominany tu już, starszy o kilkanaście lat Andrzej Żuławski, z dziełami Wajdy stykał się na bieżąco w miarę ich pojawiania się i też uległ ich czarowi:
„Mnie zastrzeliły totalnie dwa filmy i byłem wtedy jeszcze w szkole średniej. To był „Hamlet” Lawrence'a Oliviera, który obejrzałem w Warszawie w kinie „Polonia” w czarną stalinowską noc, bo rzeczywiście było wieczorem i ciemno. A drugi z tych filmów to „Pokolenie” Andrzeja Wajdy, z którego zrozumiałem jednocześnie, że wspaniałe kino może służyć złej sprawie, bo jest to wybitnie komunistyczny film, o bardzo brzydkim przesłaniu, nieprawdziwym, zakłamanym, ale jak genialnie zrobiony... Jak najlepszy film neorealizmu włoskiego, świetnie sfotografowany, bardzo dobrze grany.”
„Popiół i diament”, który mnie jako czternastolatka rzucił na kolana, był skonstruowany tak perfidnie i tak mistrzowsko zrobiony, że zdawał nam się wprost antykomunistyczny, więc kiedy w swych filmowych peregrynacjach dotarłem i do „Pokolenia”, paskudnej komuszej agitki inkrustowanej genialnymi scenami jak śmierć Jasia Krone, popadłem w tzw. dysonans poznawczy.
📷
Żuławski, należący do kręgów „warszawki” ze względu na związki rodzinne i lepiej znający filmowców, od początku nie miał tych złudzeń:
„Przecież Andrzej Wajda robił filmy własne dlatego, że był asystentem Aleksandra Forda przy najbardziej obrzydliwych filmach typu „Piątka z ulicy Barskiej”. Ford go kochał i osobiście poręczył za niego. A jaki pierwszy film zrobił Wajda? „Pokolenie” na podstawie Bohdana Czeszki o bohaterskich, wspaniałych komunistach podczas okupacji.”
Jakoś sobie to nieszczęsne „Pokolenie” wytłumaczyłem ciężkimi czasami, w których przyszło debiutować Wajdzie, no i że ta gorzka danina spłacona komunie umożliwiła mu robienie później zupełnie innych, znakomitych i p r a w d z i w y c h filmów. Kiedy jednak w ramach odrabiania zaległości obejrzałem wreszcie i straszliwą „Lotną” (1960), musiałem dokonać bolesnej korekty swojego zdania o intencjach Mistrza. Byłem już podówczas kinomanem naprawdę wszechstronnie wyedukowanym w świetnym kinie „Iluzjon” i DKF-ach (objaśnienie dla młodych: Dyskusyjnych Klubach Filmowych, mających swój własny repertuar dla „ambitnych” widzów), więc oglądanie sceny rąbania szablą przez polskiego ułana lufy niemieckiego czołgu - kalki (i to udoskonalonej!) hitlerowskiej agitki z 1941 roku pt. „Kampfgeschwader Lützow” i innych produktów goebbelsowskiej propagandy w filmie p o l s k i e g o wybitnego reżysera wstrząsnęło mną do głębi. Dlaczego to zrobił, na litość Boską?!
📷 📷
No cóż, odpowiedź z czasem okazała się brutalnie prosta i paskudna - podobnie jak w przypadku arcydzieła fałszu, „Popiołu i diamentu”, Wajda zrobił to na zamówienie rządzących Polską komunistów i to w ich najgorszym, ubeckim wydaniu. Była to wszak epoka „walki z bohaterszczyzną”, czyli kampanii zniesławiającej II RP i bohaterstwo jej obrońców w 1939 r., a jeszcze bardziej Armię Krajową i Powstanie Warszawskie w szczególności. Nie używano już wtedy epitetu „zaplute karły reakcji”, nie, teraz z pomocą talentów Wajdy i innych robiło się to subtelniej - „stumanieni” przez zbrodniczą sanację szeregowi żołnierze Września czy akowcy nieświadomi, że ich patriotycznymi uczuciami manipuluje „marionetkowy rząd londyński” byli nawet jakoś usprawiedliwiani swą niedojrzałością polityczną..
Na tej fali swoistej filmowej „amnestii” powstały świetnie zrobione seriale Janusza Morgensterna o Powstańcach Warszawskich - „Kolumbowie”z 1970 r. i znacznie już bardziej fałszywe, choć równie doskonałe filmowo „Polskie drogi”o żołnierzach Września a potem podziemia (1976). Tyle że w tym kontekście ich bohaterskie czyny stawały się bezsensowne i żałośnie wręcz śmieszne, co dobitnie wykazał największy mistrz filmowej szydery czasów PRL-u, kolejna nietykalna świętość (o której nie chce mi się pisać oddzielnie) – Andrzej Munk w odrażająco doskonałych „Zezowatym szczęściu”i „Eroice”.
„Lotna”była filmem kosztownym, bo to i batalistyka, i zdjęcia w kolorze, trudnym w realizacji, bo to konie, których wojskowej tresury od czasów II RP nikt wszak nie uprawiał – a jednak ambitny reżyser podjął te wyzwania i poświęcił sporo czasu i wysiłku, by na całym świecie można było pokazywać wielce artystyczny obraz polskiej głupoty, efektu patriotycznej tromtadracji – ów „ikoniczny” cios szablą po lufie potężnego czołgu wystylizowanego na słynnego „Tygrysa”.
📷
Nawiasem mówiąc żadnych „Tygrysów” w 1939 r. Wehrmacht nie posiadał, pojawiły się one dopiero trzy lata później, ale co tam... Gorzej dla pana artysty, że nawet zapomniany dziś , a wówczas wydawany w wielkich nakładach, równie jak Wajda partyjny publicysta historyczny pułkownik Zbigniew Załuski w swych głośnych „7 polskich grzechach głównych”wykazał oczywisty fałsz tego wyprodukowanego przez goebbelsowską propagandę mitu „szalonych polskich ułanów” bezsensownie rąbiących szablą czołgi.
Zdezorientowany zadawałem sobie pytanie – czyż taki był cel Andrzeja Wajdy? Pokazać własną ojczyznę i jej najświętsze tradycje w jak najgorszym świetle, kwestionując niemal jej prawo do samodzielnego istnienia, no chyba że dzięki stojącej za nią pozytywnej mocy Związku Radzieckiego?
📷
Pytania były z gatunku pachnących świętokradztwem, więc sam sobie będąc heretykiem i inkwizytorem zarazem długo głowiłem się nad ich wyjaśnieniem, a tymczasem Pan Andrzej płodził kolejne dzieła, niekiedy znów zbijające z tropu zarówno krytyków, jak i widzów. Bywały to filmy skrajnie nieudane, ale zręcznie wpisane w aktualną modę „kina autorskiego”, jak zionące fałszem i minoderią poczynając od samego tytułu „Wszystko na sprzedaż”, czy kiepska i nieśmieszna komedia „Polowanie na muchy”, pokazująca dobitnie, że adaptator kompletnie nie zrozumiał ducha zgryźliwej prozy Głowackiego, ale były i świetne, subtelnie wyrafinowane ekranizacje Iwaszkiewicza „Brzezina”i „Panny z Wilka”, no i najbardziej pobudzające do pytań dzieła: „Ziemia obiecana”i „Człowiek z marmuru”.
Z punktu widzenia mojej tytułowej tezy to właśnie owe dwa filmy (oprócz „Popiołu i diamentu”i „Kanału”, do których jeszcze powrócę) są dla oceny etycznej dzieła Andrzeja Wajdy kluczowe, gdyż od strony warsztatowej są zrealizowane wręcz mistrzowsko, a ich wymowa nie jest bynajmniej tak jednoznaczna, jakby się na pierwszy rzut oka wydawało. Nawet samemu ich twórcy, który mając we własnym przekonaniu pewnego Oscara za adaptację powieści Reymonta, nadział się niespodziewanie na zdumiewające oskarżenie o antysemityzm ze strony francuskich i amerykańskich Żydów. O dziwo, ten pozornie z księżyca wzięty zarzut, miał pewną rację bytu, gdyż był skutkiem jednej z wielu manipulacji, jakich z premedytacją dokonał przy adaptacji sam Wajda. Powtórzyła się pechowa historia Eisensteina z „Iwanem Groźnym”- artysta „przedobrzył”. Wbrew duchowi i całej wymowie dzieła Reymonta w filmie to polski kapitalista, wyrzekający się szlacheckiego dziedzictwa „dworku” i panienki z dworku, stał się głównym negatywnym bohaterem, zwłaszcza w zestawieniu z przyjaciółmi – naiwnie szlachetnym Niemcem i prawdziwym wirtuozem w robieniu interesów, Żydem Morycem w genialnej interpretacji Wojciecha Pszoniaka.
📷
Całkowicie sprzeczna z intencjami autora „Ziemi obiecanej” marksistowska interpretacja historii „wilczego kapitalizmu” w Łodzi w wykonaniu Wajdy zadowoliła wprawdzie partyjnych „producentów” z KC, ale amerykańscy Żydzi z przyrodzoną bystrością pojęli, że to przeniesienie wszystkich dość podejrzanej konduity zdolności biznesowych na ich pobratymca, wbrew zamiarom reżysera a w zgodzie z diagnozą autora powieści stanowi w istocie oskarżenie o najbardziej brutalne praktyki właśnie przemyślnych przedstawicieli „narodu wybranego”, a nie zadufanego w sobie polskiego panka, czy tępawego w pomyślunku Niemca. A to było wręcz skandaliczne naruszenie kanonów dopiero rodzącej się podówczas poprawności politycznej.
📷
Najcięższą dla twórcy karą za grzechy jest pozbawienie go otrzymanego w darze od Boga talentu, który dał mu sławę i miłość wielbicieli. Dzisiejsze bezwstydne żerowanie na swoich kultowych kreacjach z „Ziemi obiecanej” w celach stricte politycznych całej trójki aktorów, którzy w swych ostatnich rolach prezentują poziom dosyć, hm, średni, jest niczym w porównaniu z tragicznym upadkiem ich Mistrza, pod koniec życia mordującego swój własny talent z jakąś iście piekielną zajadłością…
📷 📷
Ówczesna piguła była dla Pana Andrzeja bardzo gorzka, więc rozpocząwszy wytrwałe podlizywanie się żydowskiemu lobby Hollywoodu, co po wielu latach zaowocowało wreszcie z poręki samego Spielberga wymarzonym Oscarem (co prawda nieco gorszego sortu, bo „za całokształt”), wykonał zarazem w latach osiemdziesiątych następne podejście do międzynarodowej sławy, czy właściwie powrót, bo wszak niegdyś doceniały go europejskie festiwale. Powrót na europejski Parnas miał się odbyć w zawsze modnej roli artysty prześladowanego – w tym przypadku przez reżim niezeuropeizowanych na zachodnią modłę polskich komunistów, którzy nie pojęli, że bunt klas uciśnionych, ucieleśniony rzekomo przez chrześcijański i narodowy w istocie ruch „Solidarności”, jest w rzeczywistości socjalistyczny i stanowi wyraz sprawiedliwego robotniczego gniewu oraz rozliczenia się z niefortunną epoką „błędów i wypaczeń” stalinizmu.
📷
Nasz eksportowy - nawet z wyglądu, z długimi artystycznie piórami, które tak tępiono w tym samym czasie w moim liceum i tym jakże imponującym „zachodnim” cygarem - Mistrz Wajda, podobnie zresztą jak jego równie sprytni, lecz nieco mniej utalentowani koledzy, Janusz Zaorski w „Matce Królów”i Ryszard Bugajski w „Przesłuchaniu”, dokonał zręcznego na pozór podstawienia. Ofiarą prześladowań, której widz ma współczuć – i dzięki mistrzostwu reżyserskiej roboty współczuje! - jest nie ten naprawdę tępiony, masakrowany w ubeckich katowniach, zsyłany do łagrów i mordowany na masową skalę „zapluty karzeł reakcji”, czyli żołnierz Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych lub powojenny „żołnierz wyklęty”, ale…
📷
Ależ tak, oczywiście - ofiarą będzie na ekranie oszukany przez „niewłaściwych”, bo stalinowskich komunistów (ci późniejsi byli już właściwi) albo prosty robotnik - przodownik pracy Birkut, albo komusza do szpiku kości rodzina Królów, niesłusznie oskarżona o „odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne” jak biedny Gomułka, czy też na wpół bladziowata „artystka” uprzyjemniająca życie przedstawicielom nowej władzy w „Przesłuchaniu”. To była prawdziwa (a może i jedyna?…) wina partii komunistycznej – że skrzywdziła swoich!
A my, widzowie, ze łzami współczucia dla tych niewinnych ofiar i podziwu dla odwagi twórców serwujących nam te iście duszeszczipatielnyje w rosyjskim stylu historie mieliśmy to z wdzięcznością przyjmować! Cóż, ja już byłem uodporniony, ale przypomnijmy sobie entuzjazm masowej widowni na niby pół-legalnych seansach „Człowieka z marmuru”, w powszechnym odczuciu filmowego pomnika „Solidarności”, że już nie wspomnę o całkowicie kiczowatym i fałszywym „Człowieku z żelaza”, który wreszcie Wajdzie zapewnił triumfalny powrót na filmowy Olimp w postaci nagrody Złotej Palmy w Cannes w 1981 r. oraz nominacji dla najlepszego filmu obcojęzycznego - amerykańskiego Oscara i francuskiego Cezara.
Ja zaś uodporniłem się na owe reżyserskie czary-mary dzięki kilkakrotnemu obejrzeniu dwóch wcześniejszych arcydzieł Pana Andrzeja - „Kanału”i „Popiołu i diamentu”. Oczywiście nie bez pomocy mądrzejszych i bogatszych w doświadczenie ode mnie. Zanim bowiem zobaczyłem Wajdowską wersję historii, przeczytałem wszystko, co było już w PRL dostępne na temat Powstania Warszawskiego, zwłaszcza wydane dopiero za Gierka wspomnienia samych powstańców z batalionów „Zośka” czy „Parasol”. Ale tym, kto mnie do wizji Wajdy ostatecznie nastawił skrajnie negatywnie był – nieświadomie, rzecz jasna – wielki reżyser angielski Carol Reed, a ściśle biorąc jego niesamowite dzieło „Niepotrzebni mogą odejść”.
📷
Jest to niezwykle ekspresyjnie opowiedziana historia irlandzkiego bojownika o niepodległość we wstrząsającej kreacji Jamesa Masona, który ranny po nieudanej akcji i porzucony przez współtowarzyszy błąka się po upiornym nocnym Dublinie, nie znajdując nigdzie pomocy i w końcu umiera, prawie że na śmietniku, jak Maciek Chełmicki.
📷
📷
Ale bardziej nawet niż z „Popiołem i diamentem”skojarzyło mi się to właśnie z „Kanałem”, bowiem w jednym i w drugim filmie jednostkowe losy bojowców-powstańców stanowić mają w zamyśle reżyserów czytelną metaforę bezsensu całego przedsięwzięcia, tam – irlandzkiego zrywu, tu – polskiego powstania. Bowiem jak mistrzowsko dowodzą swymi dziełami obaj wybitni twórcy, zarówno bunt przeciw Imperium Brytyjskiemu, jak Powstanie skierowane niby przeciw Niemcom, a w istocie przeciw potężnemu Imperium, którego zarysy dostrzega niejasno na tamtym brzegu „Stokrotka” przez kratę swych klasowych uwarunkowań, zamykającej jej i „Korabiowi” drogę do świetlanej przyszłości – otóż bunt ten jest absolutnie pozbawiony nie tylko szans, ale przede wszystkim SENSU, bo sprzeczny z „duchem dziejów”.
📷
Jest tu jednak pewien bardzo bolesny niuans – otóż nic w tym dziwnego, że Carol Reed tak negatywnie przedstawił walkę Irlandczyków o niepodległość, gdyż jako Anglik był w naturalny sposób zwolennikiem istnienia jeśli już nie sypiącego się po II Wojnie Światowej Brytyjskiego Imperium, to na pewno Zjednoczonego Królestwa (po dziś dzień oficjalnej nazwy Wielkiej Brytanii), które bez władzy nad Irlandią nie mogło być wszak w pełni Zjednoczone. Ale czyjeż to racje równie sugestywnie przedstawił uzasadniając nieuchronną klęskę skazanych na zagładę Powstańców Warszawskich Andrzej Wajda – wszak Polak, a nie obywatel nadciągającego czerwonego Imperium?
„Kanał”miał w znękanym komuną kraju podobny odbiór jak „Popiół i diament”- widz był po prostu szczęśliwy, że nareszcie mógł na ekranie zobaczyć jako bohaterów – choćby i przegranych - „naszych chłopców” przedstawionych przez popularnych aktorów jako pięknych i szlachetnych, więc wiedząc, że to owi niby przegrani z woli „ducha czasu” czy „dialektyki historycznej” tak naprawdę mają rację, machał ręką na resztę opowieści z jej rozlicznymi perfidnymi przekłamaniami i przemilczeniami.
📷
A prawdziwi Powstańcy i Żołnierze Wyklęci mogli tylko w cichości ducha zgrzytać zębami, o ile je zachowali po przesłuchaniach na UB. Niektórzy, widocznie rozbestwieni nadmiernymi oczekiwaniami wobec „październikowej odwilży” wybrzydzali - jak wspominał Zygmunt Kałużyński w recenzji filmu z 1957 roku rozczarowani widzowie wychodzący z wcześniejszego seansu zniechęcali czekających w długiej kolejce po bilety, mówiąc: „Nie ma po co stać!”, potwierdzając tym diagnozę nielicznych akowców mogących zabierać głos publicznie:
„Setki tysięcy widzów szuka i będzie szukać w »Kanale« jakiejś skrótowej prawdy o powstaniu warszawskim, której w nim nie znajdzie.”– pisał na łamach „Stolicy” Władysław Bartoszewski, wytykając w tejże recenzji, że film „ani nie przedstawia wiernie historii, ani psychologii jej uczestników”.
7 maja 1957 roku „Kanał”został pokazany przed międzynarodową publicznością cieszącego się podówczas wielkim prestiżem Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes, wzbudzając zachwyt jury pod przewodnictwem słynnego poety słowa i ekranu Jeana Cocteau, może mniej znanego z bon-mot:„Bóg istnieje - jest nim Diabeł!”, pederasty, który sam zabawił się niegdyś w Mefista, za zgodę na uwiedzenie (co najmniej duchowe) oferując młodziutkiemu aktorowi sławę pod wymownym pseudonimem Marais - „bagno”. Czy warto było wykłuwać sobie oczy – jak w krwawych baśniofilmach Cocteau „Krew poety”i „Orfeusz”- by nie widzieć grzechu, a tylko talent?...
📷 📷
Zachodnioeuropejska krytyka dopatrzyła się w dziele Wajdy ech egzystencjalizmu w wydaniu Sartre’a (?!), który zwycięsko przeniknął i za „żelazną kurtynę”. Odbór filmu za granicą najlepiej świadczy, jak trudno zrozumiała jest dla obcych zarówno sama historia Polski, jak zwłaszcza motywacje jej bohaterów. Zamiast ględzić o Camusie i Sartrze, wiedzieliby wówczas, że młodych polskich konspiratorów ożywiał Conradowski duch honoru i obowiązku, ale przecież żabojady nie cenią autorów angielskich, a jeszcze podszytych polskością – fi donc!
„Kanał”został uhonorowany Srebrną Palmą Cannes ex aequoz „Siódmą pieczęcią”Ingmara Bergmana (ciekawe, który z laureatów zachował się lepiej do naszych czasów; choć lubię klasyczne arcydzieła bergmanowskie, chyba jednak palmę nomen omen pierwszeństwa oddałbym dziś filmowi polskiemu), a jego 31-letni reżyser z dnia na dzień zyskał światowy rozgłos.
📷
Do końca tegoż 1958 r. „Kanał”był wyświetlany w 24 krajach europejskich, także w Brazylii, Indiach i Japonii, a nawet na fali chwilowej chruszczowowskiej odwilży w Związku Sowieckim. Pośrednim efektem sukcesu filmu było też paradoksalnie zamknięcie w kraju na cały okres peerelowski tematu Powstania Warszawskiego – przecież był już ”Kanał”- i chwatit!
„Popiół i diament”miał o wiele perfidniejszą od „Kanału”konstrukcję, no i tę cudownie rozbuchaną barokową formę, a przede wszystkim znakomicie wplecioną w wątki ideologiczne miłosną historię, która swoją prostotą podbijała widzów na całym świecie, wychwytujących z zawiłej pod względem politycznym intrygi zrozumiały wszak wszędzie wątek miłości młodego bojowca, który już nie chce zabijać, bo chce kochać.
📷
Dla widza polskiego artysta też miał tu ogarek – wprawdzie komuniści są jak we wszystkich innych peerelowskich filmach szlachetni i posągowi, ale nasz ukochany od pierwszego kadru bohater – chłopak z AK i Powstaniec Warszawski – zanim zgodnie z zasadami komuszego „ist-matu” czyli „dialektyki historycznej” zginie marnie na śmietniku historii, to przecież przedtem sprawi widowni tajoną radochę oglądania odstrzału przezeń tychże komuchów!
📷
Katastrofa etyczna „Popiołu i diamentu”ujawniała się stopniowo. Najpierw sam reżyser własnoręcznie zniszczył kultową scenę zapalania spirytusu w szklankach ku czci poległych w Powstaniu kolegów Maćka i Andrzeja, odtwarzając ją nie wiedzieć po co ponownie z udziałem upodobnionych do Cybulskiego i Pawlikowskiego nieznanych aktorów w kuriozalnym epizodzie „Pierścionka z orłem w koronie”, najwidoczniej czując, że materiał ekranizowanej o ćwierć wieku za późno, niezłej zresztą powieści Aleksandra Ścibor-Rylskiego, rozsypuje mu się w rękach. Robi to upiorne wrażenie wampirzenia na własnym genialnym dziele – zombieo wyglądzie Maćka i Andrzeja odtwarzają mechanicznie ikoniczny już rytuał, a po sali kinowej wieje od tych żywych trupów grozą...
📷 📷
Potem pod koniec lat osiemdziesiątych wyszła książka genialnego tropiciela prawdy Krzysztofa Kąkolewskiego. Wykrył on faktyczne, nader szpetne inspiracje, które skłoniły Wajdę do zajęcia się tym tematem i to w taki a nie inny sposób. Pomijając już nieszczęsny los odnalezionego przez autora autentycznego pierwowzoru Maćka, który wprawdzie nie zginął, choć komuna na śmierć go skazała, ale całymi latami był gnębiony przez ubecję, to skandalicznym clouśledztwa dziennikarskiego przeprowadzonego przez mistrza reportażu było odkrycie, że zarówno sam pomysł nakręcenia filmu, jak i jego ostateczny kształt i wymowa były prostą pochodną zamówienia z samego jądra komunistycznego zła – Urzędu Bezpieczeństwa!
📷 📷
„Konsultantem” (nawiasem mówiąc tak właśnie przedstawia się Diabeł w powieści „Mistrz i Małgorzata” Bułgakowa) – jak i „promotorem” pana Andrzeja był bowiem osobiście sam Jakub Berman, jedna z najstraszniejszych postaci „bezpieki”, której wyparli się nawet sami komuniści w krótkim okresie gomułkowskich pseudorozliczeń z okresem stalinizmu, eufemistycznie zwanym „kultem jednostki”.
A tu niespodziewanie w wyniku gorbaczowowskiej pieriestrojkizłożyło się tak, że nowo powstałe rosyjskie prestiżowe czasopismo filmowe „Premiere”zwróciło się do mnie – Polaka, ale jakoś „swojego” jako absolwenta wydziału reżyserii słynnej moskiewskiej wyższej szkoły filmowej WGIK - o napisanie artykułu podsumowującego twórczość wielce przez sowiecką/rosyjską inteligencję cenionego Pana Andrzeja.
Dla większej jasności wykładu muszę tu zrobić mały ekskurs osobisty. Otóż w 1977 r. po raz wtóry zdawałem na reżyserię do słynnej łódzkiej „Filmówki” i mimo zdania egzaminów na piątkach nie zostałem przyjęty z powodu „braku miejsc”, czyli tłumacząc na ludzkie - wysypu dzieci kinowego establishmentu, które zajęły wtedy wszystkie punktowane miejsca. W zamian otrzymałem propozycję studiów w Moskwie na niemniej słynnym WGIK-u (Ogólnozwiązkowy Państwowy Instytut Kinematografii) założonym przez wielokrotnie tu już wspominanego geniusza kina Eisensteina, który to Instytut dziś nosi imię bynajmniej nie jego, ale mojego ówczesnego profesora, głównego sowieckiego konformisty filmowego, Siergieja Gierasimowa. Ponieważ miłość do kina królowała wówczas w moim sercu bezapelacyjnie, zgodziłbym się nawet na studia w Chińskiej Republice Ludowej, byle tylko dzięki uzyskaniu państwowego glejtu na artyzm – dyplomu reżyserskiego, zdobyć możliwość przemawiania we własnym imieniu do WIDZA.
📷 📷
Wprawdzie po 13 grudnia 1981 r. mój zacny i tak mnie dotąd lubiący profesor Gierasimow usiłował wyrzucić mnie z wilczym biletem z ostatniego roku studiów za „solidarnościowe” ekscesy, ale po licznych perypetiach udało mi się jednak z dyplomem reżysera powrócić do pogrążonego w stanie wojennym kraju. Wychowany od dziecka jako „mały piłsudczyk”, z pogardą odrzuciłem intratne propozycje pracy od czerwonych bonzów polskiej kinematografii i urbanowej TVP, którzy całkiem logicznie uznali mnie za swojego, skoro studiowałem w Moskwie i to u Gierasimowa, serdecznego przyjaciela wiecznego prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich – Jerzego Kawalerowicza. W kilka lat później niespodziewanie dla wszystkich sowiecka komuna rozsypała się jak domek kart, czego jednym z ubocznych skutków stało się owo rosyjskie zamówienie na tekst o twórczości Andrzeja Wajdy.
Pod wpływem świeżo przeczytanej książki Kąkolewskiego o – delikatnie mówiąc - wstydliwych kulisach powstawania „Popiołu i diamentu”, napisałem obrazoburczy dla miłujących polską kulturę Rosjan artykuł, który o dziwo został wydrukowany, co prawda poprzedzony tekstem redaktora naczelnego, próbującym jakoś zneutralizować straszliwy wydźwięk moich herezji. Podówczas mnie samemu było smutno, że muszę ową nieprzyjemną i dla mnie prawdę przekazać przyjaciołom Moskalom, ale ponieważ od zawsze wyznawałem zasadę Józefa Mackiewicza, że „jedynie prawda jest ciekawa”,nie miałem żadnych wahań wtedy, a tym bardziej teraz.
Tu jeszcze jedna dygresja, wydaje mi się, bardzo ważna. Otóż Polacy, w większości nie mający żadnych związków z inteligencją rosyjską epoki sowieckiej, a takich jest w naszym społeczeństwie ogromna większość, bo wszelkie tego typu kontakty były przez Kreml skutecznie paraliżowane już w zaraniu, nie mają pojęcia, jak wielki wpływ wywarła polska sztuka, zwłaszcza filmowa, na Rosjan pokolenia lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Jeszcze wątlejsza niż w Polsce chruszczowowska „odwilż” otworzyła jednak nieopatrznie pewne prawdziwe „okno do Europy”: na sowieckie ekrany trafiły polskie filmy, także Wajdy, a w całym Związku Sowieckim powstała sieć księgarni „Drużba”, gdzie można było oficjalnie i legalnie kupić książki i prasę tzw. „demoludów”, czyli satelitów Moskwy. Były tam wydawnictwa bułgarskie, enerdowskie, czechosłowackie, a nawet mongolskie, ale myślący Rosjanie kupowali głównie te polskie. Tego języka też nie znali, ale się go uczyli, choćby po to, by w polskim przekładzie czytać nie wydawaną wówczas w Sojuzie powieść Bułgakowa „Mistrz i Małgorzata”oraz utwory zachodnich degeneratów typu Ionesco i Becketta. Paradoksem jest, że nawet nasza poczciwa „Kobieta i życie”była tam wydawnictwem wręcz wywrotowym, bo pokazywała jakąś zbereźną modę dzikiego Zachodu.
Całkiem niedawno spotkałem – i to w stolicy Ukrainy Kijowie - profesora tamtejszego uniwersytetu, wielbiciela kultury polskiej. Z nabożeństwem przecierając specjalną ściereczką zapełniające całe półki winylowe płyty jazzowego „Klubu Białego Kruka Czarnego Krążka”, Niemena i Sławy Przybylskiej, opowiadał mi o tym, że Wajda był dla nich prawdziwą świętością, Na sowieckie ekrany trafiły bowiem wówczas filmy polskie, które pokazywały rzeczy dla komuny straszne – zabijanie przez podziemie komunistów i wyznanie półgębkiem, że był to uzasadniony politycznie sprzeciw wobec jedynie wszak słusznej marksistowsko/leninowsko/stalinowskiej ideologii, która i w dzisiejszej Rosji pod zmienioną nazwą nadal panuje.
To w owym czasie powstał też w sowieckiej Rosji kompletnie nieznany w Polsce fenomen – ukazujący się przez 14 lat (!)kabaret telewizyjny „Kafejka 13 krzeseł”(„Kabaczok 13 stuljew”), którego cała akcja rozgrywa się w troszkę mitycznej Polsce. Cieszył się on fenomenalną wręcz oglądalnością, a „Pani Monika” czy „Pan Józef” oraz ich współtowarzysze o polskich imionach i nazwiskach zyskali powszechną miłość sowieckich widzów. Emisja serialu skończyła się raptownie wkrótce po powstaniu „Solidarności”, w październiku 1980 r., co jest wyrazistym symbolem panicznej wręcz obawy Kremla przed straszliwą polską zarazą. Okazało się bowiem wówczas, że nawet taka niewinna, kabaretowa „polskość” jest w oczach Politbiura groźnym dla człowieka sowieckiego rozsadnikiem polskiego „genu buntu”.
📷 📷
Otóż dla tej myślącej rosyjskiej widowni filmy Wajdy stały się po prosu święte, a więc niepodlegające żadnej krytyce, bowiem niezależnie od żałosnego ekranowego losu przeciwników polskiego komunizmu, po prostu ich p o k a z a ł widzowi, pozwalając jemu samemu decydować, kto ma rację i to po świętokradczym zabójstwie komunisty Szczuki przez naszego Maćka Chełmickiego!
📷
Wajda miał z Sojuzem stosunki czysto powierzchowne, bo interesował go Zachód. Wprawdzie na fali odwilży wystawił w Moskwie na scenie kultowego teatru„Sowriemiennik”swój „Kapelusz pełen deszczu”, ale kiedy zachwycony ową polską „zachodniością” młodziutki Andriej Tarkowski błagał go, by załatwił mu studia w łódzkiej „Filmówce”, Pan Andrzej palcem w tej sprawie nie kiwnął, nie chcąc się narażać moskiewskim decydentom.
📷 📷
Mimo wszystko może jednak dziwić odrażająca stricte polityczna działalność Wajdy w ostatnich latach jego życia, wyrażająca się nie tylko podłym protestem przeciw wawelskiemu pochówkowi Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ale i … nie mam słów, by to określić – wzywaniu właśnie w kontekście tragedii smoleńskiej do zapalania zniczy na grobach sowieckich „wyzwolicieli” z Armii Czerwonej! Kulminacją tej niepojętej na zdrowy rozum zajadłości, którą pozwolę sobie wprost nazwać antypolską, była pełna fałszów historycznych nędzna filmowo ekranowa hagiografia Lecha Wałęsy, zrealizowana wtedy, gdy już nikt nie mógł mieć najmniejszych wątpliwości, że nie tylko był on donosicielem w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, ale że i później będąc na smyczy esbeków jako lider „Solidarności” i prezydent RP działał w istocie na szkodę RP, zaś w interesie Sowietów a potem Rosji.
📷
Nawiasem mówiąc poza Wałęsą nie ma w filmie Wajdy żadnych innych, prawdziwych twórców zwycięstwa „Solidarności”, ani Anny Walentynowicz, ani Krzysztofa Wyszkowskiego, ani małżeństwa Gwiazdów, więc by to jakoś zaklajstrować wybitny ponoć pisarz, wytrawny dramaturg i scenarzysta Janusz Głowacki niezdarnie rozdął do karykaturalnych rozmiarów postać wątpliwej bohaterki-tramwajarki, której nazwiska, podobnie jak równie odrażającej odtwórczyni jej roli miłosiernie nie wspomnę…
📷
Uroczysta premiera filmu odbyła się w Teatrze Wielkim w Warszawie 21 września 2013 r. w obecności najwyższych władz państwowych cynicznie kadzących kapusiowi-nobliście i reżyserowi - zdobywcy Oscara… Było to godne początku zakończenie kinowej kariery Wajdy – od kłamliwej apoteozy komunistycznej bojówki z Drugiej Wojny Światowej do równie świadomie zakłamanej biografii rzekomego zbawcy ojczyzny w postaci „Człowieka z g...” - przyzwoitość nie pozwala mi zacytować w całości, jak głos ludu skorygował tytuł ostatniego dzieła pana Andrzeja. Na marginesie wysunę tezę, że był to ponownie fatalny wpływ scenarzysty, Janusza Głowackiego, którego „Polowanie na muchy” bez krzty polotu zekranizowane przez Wajdę przed półwiekiem niemal załamało jego błyskotliwą karierę...
Немає коментарів:
Дописати коментар